W weekend 17-18 czerwca, nie mogliśmy jechać na żeglowanie. Ani pogoda, ani rodzinne imprezy, nie pozwoliły na wypad, na ZZ - np. w niedzielę u mojej ex, czyli babci moich wnucząt, odbywały się ich "zbiorcze urodziny", na których musieliśmy być. Rozważaliśmy wyjazd wczesnym rankiem i powrót przed tą imprezą, ale prognozy zapowiadały burze i intensywne opady w tym samym terminie, więc zrezygnowaliśmy z żeglowania ...
Na szczęście, Kasia miała nadpracowane godziny i mogła sobie je odebrać w formie wolnego od pracy dnia. Wybór padł na poniedziałek 19 czerwca 2023. Prognozy przewidywały wiatry raczej słabe, ale nie zupełną flautę, do tego, bardzo gorąco, ale bez burz. My przewidywaliśmy absencję skuterów wodnych i motorówek, czyli spodziewaliśmy się przyjemnego dnia na wodzie.
Sprawnie odeszliśmy w bardzo lekkim podmuchu od brzegu, by chwilę potem, praktycznie zatrzymać się z powodu braku wiatru. Chwilę później zauważyłem zbliżającego się w naszym kierunku, Mariusza siedzącego na desce windsurfingowej i wiosłującego wiosłem kajakowym. Króciutka pogawędka i ruszyliśmy w swoje strony - Mariusz wrócił do przystani, a my, dalej - na Północ. Wróciły delikatne podmuchy wiatru. Zaproponowałem, żebyśmy okrążyli wyspę Euzebię, którą mieliśmy już blisko. Spodziewałem się, że w cieśninach, podczas okrążania wyspy, delikatny podmuch, powinien być bardziej zdecydowany.
Po chwili wpłynęliśmy w cieśninę, pomiędzy Rynią a wyspą, prawą burtą mijając przystań "Pomocy Wodnej" w Ryni. Zaoczyliśmy w oddali przystań Jachtklubu Politechniki Warszawskiej, zrobiliśmy zwrot przez rufę i skierowaliśmy dziób naszego skiffa w kierunku drugiej cieśniny, pomiędzy Arciechowem, a Euzebią, pozostawiając tę ostatnią po lewej burcie wyszliśmy na główną część jeziora. Przed dziobem mieliśmy Ośrodek Mateusza Kusznierewicza "7-ma mila" w Zegrzynku.
Te okolice darzę pewnym sentymentem, ze względu na wspomnienia:
Po pierwsze, we wczesnych latach 70. XX wieku, na Euzebii były domki kempingowe i murowany budynek recepcji, należące do ośrodka w Zegrzynku. Dzisiaj jest tylko ruina tego "murowańca". Mieszkańcy domków mieli stołówkę w Zegrzynku i codziennie, na główny posiłek udawali się do Zegrzynka łodzią szkoleniową typu DZ. Oczywiście, te rejsy odbywały się bez względu na warunki pogodowe - stołówka wydawała posiłki w określonych godzinach. Pech chciał, że pewnego razu wiało mocne 5 w skali Bft. DZ-ta była pewnie przeładowana liczbą osób i szła pod pełnym ożaglowaniem - fok, grot i bezan. W pewnym momencie, łódź się wywróciła, a załoga wraz z wczasowiczami, znalazła się w wodzie. Mój brat z kolegą, byli w tym rejonie łodzią typu Pirat (przedwojenna, niemiecka klasa regatowa, dość popularna w latach 60-70. w "demoludach" - w Niemczech popularna do dzisiaj) i oczywiście wzięli udział w akcji ratunkowej. Z tego, co mi wiadomo, obyło się bez ofiar, ale w następnych dniach, DZ-ta żeglowała już bardzo asekuracyjnie, jednie pod fokiem i bezanem, a niedługo potem, domki kempingowe na wyspie zostały zlikwidowane. Euzebia stała się celem weekendowych i nie tylko, "wypraw" żeglarskich - ja również lubiłem tam spędzać czas. Mankamentem, jak to u nas, było jej zaśmiecanie ...
Po drugie, w latach 80. i 90. nasze, rodzinne jachty stacjonowały w przystani Jachtklubu Politechniki Warszawskiej, którego jednym z członków założycieli w latach 60. był mój Ojciec - wieloletni pracownik Politechniki. Tam spędzaliśmy wiele czasu podczas żeglarskich sezonów. Dzisiaj, klub z Politechniką ma wspólną jedynie nazwę - został przez Senat i Kwesturę uczelni, pozostawiony bez wsparcia, następnie przejęty przez grupę armatorów jachtów, którzy zaprowadzili swoje porządki. Dość powiedzieć, że kiedy mój Ojciec, na krótko przed jego śmiercią, chciał tam chwilę pobyć i powspominać, został w nieprzyjemny sposób wyproszony. Podobnie zresztą, jeden z kolegów, zmuszony awarią na jachcie, zacumować na chwilę do pomostu, został niewybrednie wyproszony... A kiedyś, było to bardzo przyjazne miejsce, z którym czuliśmy się związani i nawet rodzice kupili działkę w Arciechowie, by mieć blisko na przystań, do naszych łódek - w latach 90. było ich, jednocześnie, trzy!
Okrążyliśmy Euzebię i skierowaliśmy dziób skiffa na Południe, ale wiatr wyraźnie słabł i zdychał, więc niedługo po tym, jak już pozostawiliśmy wyspę z tyłu, poza naszym lewym trawersem, a wiatr nie chciał wrócić i zdechł zupełnie, zarządziłem wiosłowanie. Zrzuciliśmy żagiel. Maksymalnie podniosłem płetwę steru. Zamieniliśmy się miejscami - ja poszedłem na ławkę centralną-ławkę wioślarską, a Kasia na siedzisko rufowe. Misio pozostał przed skrzynką mieczową. Przygotowałem dulki, włożyłem w nie wiosła i zacząłem wiosłować. Później podniosłem i wyjąłem ze skrzynki miecz - jeszcze lżej! Pomimo mojej słabej kondycji, a chyba również dzięki małym łopatom wioseł i lekkości łodzi, wysiłek nie był dla mnie zbyt duży. Wiosłując bardzo niewprawnie, ale przecież, nie pod wiatr i falę i starając się robić to miarowo i równomiernie, nie zmęczyłem się bardzo, a wkrótce dotarliśmy do przystani... Wiadomo już, że w podobnych sytuacjach, możemy skorzystać z wioseł!
*
Poniżej "strona tytułowa", kilka zdjęć z rejsu, "krótki film o wiosłowaniu" (Kasia!) oraz link do pełnego wideo na YouTube:
Komentarze
Prześlij komentarz